środa, 1 stycznia 2020

Muzeum Norweskich Sił Powietrznych w Gardemoen

Dotarcie do Muzeum Norweskich Sił Powietrznych  jest bardzo proste - można wybrać przeraźliwie drogi shuttle bus jadący do hoteli (ponad 30 zł w jedną stronę za dosłownie kilka minut jazdy) lub wybrać się na niewymagający, ok. 40 minutowy spacer.


Budynek, będący właściwie hangarem z dobudówkami, mieszczącymi m.in. kasę biletową (wstęp 90 NOK, można płacić kartą), jest niepozorny i jedynie samoloty wyeksponowane na parkingu przed nim zdradzają jego przeznaczenie.

Tablica pamięci obok kasy biletowej
Za obsługę muzeum odpowiedzialni są wolontariusze - w większości serdeczni, niebywale sympatyczni, starsi panowie z przeszłością w siłach powietrznych, którzy w weekendy z uśmiechem na twarzy opowiadają wszystkim zainteresowanym o eksponatach i dbają o porządek.


Zwiedzanie zacząłem od, stosunkowo współczesnych, odrzutowców na parterze.

Z tyłu widoczne piętro z samolotami szkolnymi



Poziom uwagi włożonej w wyeksponowanie detali, poprzez otwarcie niektórych luków, zasobników czy też otwarte "symulatory" i maszyny do nauki serwisowania, jest niesamowity.



Podczas całego mojego pobytu, każdorazowo w obiekcie było więcej wolontariuszy niż zwiedzających (których można by policzyć na palcach jednej ręki), co wprowadzało niebywały klimat, niczym w filmie "Noc w muzeum", tyle że "noc" spędzałem w sporawym, opustoszałym hangarze pełnym eksponatów ze wszystkich epok lotnictwa.




Jedną z najlepszych cech muzeum jest to, iż jest ono żywe. Nie ogranicza się to tylko do weteranów w roli wolontariuszy opiekujących się maszynami. Nieustannie prowadzone są prace restauracyjne nad kolejnymi eksponatami
Część zbiorów można podziwiać od środka, np. makietę kokpitu maszyny, która przypominała szwedzki myśliwiec Tunnan ("Beczka") - po wejściu do środka, miałem problem się wydostać. Przestrzeń robocza pilota zdecydowanie nie należała w nim do największych.


Odwiedziłem też Herculesa, w którego kokpicie przez 20 minut słuchałem opowieści weteranów wojny w byłej Jugosławii. Prezentowany egzemplarz również w niej uczestniczył.



Przestrzeń ładunkowa Herculesa widziana od strony kokpitu...
...i od strony drzwi
Od dotykania eksponatów powstrzymuje nas tylko nasza przyzwoitość i dobre wychowanie - nie ma żadnych barierek ani linek, wszystko jest na wyciągnięcie dłoni, gęsto poustawiane obok siebie.





Choć doceniam trud zebrania kolekcji maszyn szkolnych, a także stworzenia kolekcji poświęconej początkom awiacji, moją największą uwagę przyciągnęły... największe maszyny - DC-3, Ju-52 i He-111. Zwłaszcza ta ostatnia wydała mi się ciekawa - nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek wcześniej ją widział.

He-111 na pierwszym planie i Ju-52 w tle
Prezentowany DC-3 z pomarańczowym dziobem był jedną z pierwszych maszyn tego typu w Królestwie Norwegii i w czasie swojej kariery woził najważniejsze osoby w kraju.


Jakże wspaniale byłoby ujrzeć maszynę z tak soczyście pomarańczowym dziobem w locie!





W zbiorach muzeum znajduje się co najmniej kilka unikatów, których nie spotkamy nigdzie indziej. Do tego wiele maszyn spotykanych rzadko oraz całe mnóstwo innych, nie mniej ciekawych, zachowanych w fantastycznym stanie, dzięki wysiłkowi wolontariuszy, ogromnym nakładowym finansowym oraz specjalnie dostosowanemu hangarowi.

Miejsce, choć czynne jedynie w weekendy, jest jak najbardziej godne polecenia jako fantastyczna forma aktywnego spędzenia przesiadki na lotnisku Oslo Gardermoen!

Udostępnij:

0 komentarze:

Prześlij komentarz

Copyright © Odlotowe Podróże | Powered by Blogger
Design by SimpleWpThemes | Blogger Theme by NewBloggerThemes.com