czwartek, 29 sierpnia 2019

Relacja: KLM Johannesburg - Amsterdam klasa ekonomiczna (B777-200ER)

Przesiadkę w Johannesburgu ciężko nazwać nieskomplikowaną. Po kilku minutach błądzenia za znakami, które zdawały się prowadzić w losowe miejsca, okazało się, iż trzeba wyjść ze strefy zastrzeżonej, a chwilę później ponownie przejść kontrolę bezpieczeństwa. Szczęśliwie, lotnisko o tej porze było już dość opustoszałe, a kontrola zajęła raptem 3-4 minuty.

Po szybkim zakupie południowoafrykańskiego wina z regionu Stellenbosch w sklepie duty-free, skierowałem się do saloniku SLOW. Johannesburg jako miasto ma nienajlepsze opinie, lotnisko też sprawiało wrażenie lekko zapomnianego, więc nie spodziewałem się niczego ponad kilka krzeseł i darmową coca-colę.


Mocno się pomyliłem. Już od recepcji było bardzo elegancko. Następnie znajduje się korytarz łączący dwie, niemal identyczne, części saloniku.


W każdej z nich znajduje się blat z jedzeniem na ciepło (akurat tego wieczoru był to makaron z sosem bolognese), sałatkami, wędlinami i serem. Wybór napojów (różne rodzaje napojów gazowanych, w tym piwo imbirowe) oraz alkoholi był również zaskakująco dobry.




Fotele były wygodne i poustawiane w taki sposób, by zapewnić maksimum komfortu i prywatności. Lounge był duży i nawet w godzinach szczytu powinno znaleźć się tu wolne miejsce. W czasie mojego pobytu przebywały w nim zaledwie pojedyncze osoby, więc ciężko mi ocenić jak wyglądałaby obsługa przy większej ilości gości, ale wieczorem salonik lśnił, a puste talerzyki i szklanki były błyskawicznie usuwane ze stolików.


Największe wrażenie zrobiły na mnie jednak toalety. Nie tylko ich ilość i wielkość, ale też wyposażenie; wysokiej jakości kosmetyki, prawdziwe, materiałowe ręczniki, a w kilku z nich prysznice. Były sprzątane regularnie, po każdym skorzystaniu z prysznica.


Właśnie tak powinno to wyglądać w salonikach, z których korzystają pasażerowie przesiadkowi. Możliwość wzięcia prysznica po długim locie przed dalszą podróżą czy spotkaniami to ogromny komfort i, de facto, konieczność, by czuć się swobodnie i przezwyciężyć zmęczenie.

Korzystając z wifi, zobaczyłem na Flightradarze, że lot, którym pierwotnie miałem dolecieć do Johannesburga, nie wylądował na lotnisku O.R. Tambo, lecz został przekierowany na lotnisko Lanseria, co oznaczałoby dla mnie powrót do domu jeden dzień później. W życiu zawsze trzeba mieć trochę szczęścia ;-)


Po trochę ponad dwóch godzinach w saloniku, udałem się w kierunku gate'u, który znajdował się stosunkowo daleko. Dotarcie do niego zajęło ok. 7-10 minut szybkim marszem przez opustoszały terminal.


Z krzeseł ustawionych w pobliżu gate'u wydzielono strefę dla pasażerów premium (biznes oraz SkyPriority). Boarding nieznacznie się opóźnił ze względu na spóźnione przybycie załogi, która defiladowym krokiem przeszła obok kilkuset czekających pasażerów. Sprawiali sympatyczne wrażenie; uśmiechali się do oczekujących i przywitali się, co chyba widziałem po raz pierwszy w życiu i, muszę przyznać, było miłym doświadczeniem.


Całkiem długo trwał boarding pasażerów na wózkach, których było co najmniej kilkunastu. Następnie do rękawa zaproszono pasażerów klasy biznes i posiadaczy kart statusowych.


KLM KL592

Johannesburg O.R. Tambo (JNB) - Amsterdam Schiphol (AMS)
Planowy wylot: 23:55
Planowy przylot: 10:20
Długość rejsu: 11 h 25 min
Samolot: Boeing 777-200ER PH-BQP
Klasa ekonomiczna
Miejsce: 20H (przejście)

Wnętrze maszyny wyglądało identycznie jak na locie z Amsterdamu do Kapsztadu; ten sam układ siedzeń, te same fotele, identyczny system rozrywki pokładowej.


Oferowane przez KLM w klasie ekonomicznej poduszki nie są niczym genialnym, ale mimo wszystko umiejscowiłbym je w rankingu powyżej średniej. Koce są duże i przyjemne, bez problemu można nimi okryć siebie całego, co zresztą i zrobiłem w nocy, gdyż było mi dość zimno (choć nie przeraźliwie zimno, jak na locie ze Sztokholmu do Hongkongu).


Tym razem samolot był wypełniony praktycznie do ostatniego miejsca i było znacznie mniej spokojnie niż na locie z Amsterdamu do RPA, jednak późna godzina i wygodne oparcia oraz zagłówki zrobiły swoje i wkrótce większość pasażerów szybko usnęła.

Kolację podano ok. godziny po starcie. Pechowo, mój rząd okazał się być ostatnim (lub jednym z ostatnich) do obsłużenia przy obu serwisach. Byłem zmęczony do tego stopnia, że nie spodziewałem się, iż doczekam na swoją kolej i poważnie rozważałem zignorowanie jedzenia i spanie. Z perspektywy czasu, chyba warto było to zrobić, zważywszy na fatalny smak dania, którym była wołowina podawana na kształt lasagne (nie było innego wyboru).


Mięso akompaniował suchy ryż i twarda bułka, a także zielony groszek z marchewką (również twardawe, a jakże).

W pudełeczku znajdowała się kostka sera, krakersy i masło, podobnie jak na poprzednim locie. Deser w postaci ciasta a'la francuskiego z jabłkami oraz sałatki z kaszą były na podobnym poziomie, co danie główne.

Nie byłem specjalnie głodny dzięki makaronowi i sałatce, które zjadłem wcześniej w saloniku, jednak nawet w odwrotnej sytuacji nie byłbym w stanie zjeść czegoś o tak odpychającym smaku i niskiej jakości. Patrząc po pasażerach dookoła, nie ja jedyny.


Choć wylot tuż przed północą może się wydawać męczący (check-out z hotelu to standardowo 11:00 lub 12:00, co pozostawia 12 godzin do odlotu, w czasie których trzeba się gdzieś podziać), jednak po głębszym zastanowieniu ma swój plus: wszyscy są na tyle zmęczeni, że przesypiają większość z 11 godzin lotu, co znacznie ułatwia jego przetrwanie, zwłaszcza przy pełnym obłożeniu i ciasnych fotelach.

Nie wiem, czy to kwestia wygodnych foteli, czy raczej intensywnego wyjazdu i zmęczenia, ale przespałem zdecydowaną większość lotu, wstając tylko raz do toalety. Obudziłem się ok. 1,5 godziny przed lądowaniem, w samą porę na śniadanie.


Na śniadanie do wyboru były naleśniki lub omlet z serem oraz kiełbaska i pieczony pomidor. "Do wyboru" tzn. do momentu, gdy zabrakło naleśników, mniej więcej dwa rzędy nim stewardesa dotarła do mnie. Posiłki wydawano jednocześnie od przodu i od tyłu, a oba wózki spotkały się mniej więcej przy moim fotelu. I tak chciałem poprosić o omlet, ale niektórzy współpasażerowie byli oburzeni brakiem naleśników.

Wciąż nie jestem pewien - to croissant czy bułka?
Zanim wreszcie przystąpiłem do konsumpcji, spora część pasażerów zdążyła już zjeść i przemieszczali się po kabinie, stając nad głowami pozostałych, wciąż jedzących. Nad moją głową stała starsza pani z Wysp Brytyjskich, która opowiadała znajomym o szczegółach swojego wypadku, w czasie którego pokaleczyła nogę, "która teraz strasznie krwawi i ropieje", jednocześnie mocząc swoją koszulę w moim talerzu.

Nie zepsuło mi to jednak posiłku, bo i nie było czego psuć. Jedzenie ponownie okazało się niemal niezjadliwe. Omlet był kwaśny, smak kiełbasy najbliższy był tekturze, a jogurt przypominał rozwodnioną bitą śmietanę. Do owoców nie miałem zastrzeżeń, chociaż tyle. Mimo wszystko i tak zjadłem większość zawartości tacki, gdyż po niemal 10 godzinach lotu czułem głód, a nie wiedziałem, czy po lądowaniu będzie dość czasu, by zjeść przed następnym lotem, do Gdańska. 

Reszta podróży zleciała już szybko. Nie rozpakowałem nawet słuchawek, kątem oka na ekranie dwa rzędy przed sobą, po drugiej stronie korytarza, zobaczyłem kilka urywków filmu "A Star is born" z Bradleyem Cooperem i Lady Gagą. Upewniły mnie tylko w przekonaniu, że nic nie straciłem nie oglądając go.


Zgodnie z zapowiedzią kapitana, tym razem lądowanie (punktualne) również odbyło się na najdalszym pasie Schiphol, którym jest Polderbaan, więc taxi do terminalu trochę trwało, podobnie jak de-boarding. Miło rozprostować nogi po tylu godzinach siedzenia.

Choć ten lot był znacznie mniej przyjemny od poprzedniego longhaulu KLMem, bo jedzenie było fatalne, pasażerowie uciążliwi, a samolot wypełniony do ostatniego miejsca, nie jest to wina linii. Po cateringu z, owianego złą sławą, Johannesburga nie spodziewałbym się jedzenia typu gourmet. Załoga była mniej przyjazna niż poprzednio, choć w dalszym ciągu profesjonalna. a także błyskawicznie rozdała posiłki po starcie oraz stosunkowo niedługo przed lądowaniem, pozwalając pasażerom zmaksymalizować czas ich snu.

Tym razem obyło się też bez zgubionych walizek, więc uważam, iż całe doświadczenie było poprawne i nie wahałbym się wybrać KLMu ponownie, jeśli cena byłaby konkurencyjna.

Udostępnij:

1 komentarz:

Copyright © Odlotowe Podróże | Powered by Blogger
Design by SimpleWpThemes | Blogger Theme by NewBloggerThemes.com